Friday, 5 July 2013

Things Lost in Time and The Memory of Senses



My grandad was a hobbyist orchardist. He had an orchard of course, and in that orchard he grew all kinds of fruit trees which were common in these particular times (second half of the twentieth century) in that particular geographical location (central Poland, which is now central Europe, but back then it used to be the East). The trees were of the old-fashioned type. They grew high, not like these modern dwarf trees that make harvesting so much easier, so you'd often need a tall ladder to get your hands on the fruit.

From spring to autumn we used to pick and consume and store and preserve and share with friends, neighbours and relatives huge amounts of seasonal fruit. Pink cherries would come first in early June, followed by green 'paper' apples*, then yellow cherries, then other kinds of apples, morello cherries whose sweet and sour flavour I adored, all sorts of plums, and then large and round black cherries. Pears too, from the soft, sweet and juicy types to the hard, rough-skinned fruits that kept well throughout the winter time; but they would come in the end, after the harvest, when the smoky smell over the burning stubble-fields mixed with autumnal low-hanging mists. In the meantime there was the abundance of bush fruit - that is berries and currants - too, but they are another story altogether.

Sweet cherries were the best. They were the biggest treat of our yearly fruit feast. Cherry trees grew next to each other, at the very end of the orchard. First to ripen was the sweet pink cherry that had yellow flesh intersected with thin reddish veins. Then came yellow cherries, extremely uncommon, small and as sweet as honey. And at last, dark red cherries, almost black, so plump and juicy and velvety... Sometimes I think that these cherries were what wine is to me now (however I like my wine dry and not sweet): pink cherries like refreshing fragrant rose wine, yellow ones like white sweet scented Pinot Grigio and red ones like deep and rich Burgundy...

My grandad is long gone and so is his orchard. I am long gone, far away from that central place of my childhood in central Europe, settled in the Northern lands where there are no storks nesting on telegraph poles, and no autumnal burning of stubble-fields, and no real cherry eating culture. And when I spot in a supermarket tiny boxes of poor looking cherries which passed their time of glory when they were still in transit from Spain, when I see how obscenely overpriced they are, I rather go for Scottish strawberries.

Then I close my eyes and I'm in my granny's pantry. There are rows of boxes full of cherries, so I reach to take a handful of the Burgundy red ones. In my hand, I can feel the firmness of the fruits and the coolness of their silky smooth coat.

*Wikipedia states that these are White Transparent apples and that they are used mainly in cooking because of their sharp taste. Which isn't true - when ripe these apples are extremely sweet and delicate!

***

Mój dziadek był sadownikiem hobbystą. Oczywiście miał swój sad, w którym rosły chyba wszystkie możliwe odmiany drzewek owocowych dostępnych w tamtych czasach (druga połowa dwudziestego wieku) na tamtej szerokości geograficznej (centralna Polska w centralnej Europie, choć wtedy był to rzecz jasna Wschód). Dziadek hodował staroświeckie odmiany owoców, więc drzewa rosły wysokie - nie tak jak te nowoczesne karłowate drzewka owocowe, które bardzo ułatwiają zbiory - i często trzeba było użyć drabiny, by dostać się do owoców.

Od wiosny do jesieni zbieraliśmy, konsumowaliśmy, magazynowaliśmy, przetwarzaliśmy i dzeliliśmy się z przyjaciółmi, sąsiadami i krewnymi różnymi rodzajami owoców sezonowych. Różowe czereśnie dojrzewały najwcześniej, w początkach czerwca, po nich przychodziły papierówki, następnie żółte czereśnie i wiśnie, których słodko-kwaśny smak uwielbiałam, inne rodzaje jabłek, przeróżne typy śliwek, i wreszcie duże, okrągłe, ciemnobordowe czereśnie. Gruszki też były, od miękkich, soczystych, słodkich odmian, po twarde owoce o szorstkiej skórce, które świetnie się przechowywały w ciągu zimowych miesięcy. Ale gruszki przychodziły ostatnie, już po żniwach, kiedy zapach dymu znad ściernisk mieszał się z nisko osadzoną mgłą i babim latem. W międzyczasie pojawiał się też urodzaj owoców krzewnych, takich jak agrest, porzeczki i maliny, ale to już całkiem odrębna historia.

Czereśnie były najlepsze. Były one ukoronowaniem naszej corocznej owocowej uczty. Drzewka czereśniowe rosły obok siebie, w najodleglejszej części sadu. Najwcześniejsze różowe czereśnie miały soczysty żółty miąższ poprzetykany czerwonymi żyłkami. Natępne były żółte czereśnie, niezwykle rzadko spotykane, drobne i miodowo słodkie. I wreszcie ciemnoczerwone, niemal czarne czereśnie, duże, jędrne, soczyste. Czasem myślę, że te czereśnie były dla mnie tym, czym wino jest teraz (pomimo, że wolę wytrawne, a nie słodkie wino): różowe czereśnie to orzeźwiające aromatyczne wino różowe, żółte czereśnie to białe słodko pachnące Pinot Grigio, bordowe czereśnie to intensywny, aksamitny Burgund...

Nie ma już mojego dziadka, nie ma jego sadu. Mnie też już od dawna nie ma w tamtym miejscu w centrum Europy, które stanowiło centrum mojego dzieciństwa. Wybrałam północne krainy, gdzie próżno szukać gniazd bocianich na słupach telegraficznych, gdzie nie pali się jesiennych ognisk na ścierniskach i gdzie nie ma prawdziwego nawyku - prawdziwej pasji - jedzenia czereśni. I kiedy w supermarkecie mijam maleńkie pudełka z marnie wyglądającymi czereśniami, których najlepszy czas minął, gdy wciąż jeszcze były w tranzycie z Hiszpanii, kiedy widzę ich nieprzyzwoicie wysoką cenę, wybieram szkockie truskawki.
 
A później zamykam oczy i znów jestem w spiżarni mojej babci. Stoją tam skrzynki wypełnione czereśniami, więc nabieram garść tych burgundzkich. W dłoni czuję jędrność, chłód i jedwabistą gładkość owoców.


 

Tuesday, 2 July 2013

The Metaphorical meets the Physical. In a Tapestry Place.







Word of mouth... Isn't it the best way of finding out about things? Just speak to people, just listen to them and you'll find your way to interesting events and places.

I was invited to a classical concert (which I'm moderately keen on) and thanks to this I found this small quirky place (which I'm awfully keen on).

Dovecot Studios, with its beautiful interior (a renovated Victorian swimming pool) displays not only a tapestry workshop containing fantastically imaginative tapestries, but also offers temporary exhibitions, talks and concerts.

From the Dovecot website: 'Dovecot is unique for its highly creative collaboration between artist, weaver and commissioner. Each tapestry combines the creative ideals of all three creative minds and the weaver will interpret, rather than simply translate, a design into textile'.

Oh yes, yes! That's what a literary translator does too: interprets the original work. Thus, a translator is an interpreter is a weaver that transforms the design of the original language into the textile of the secondary language... Or something like that ;)

So, here is another little discovery of one of Edinburgh's little places. Worth noticing. Worth checking out.

Dovecot Studios
10 Infirmary Street
Edinburgh EH1 1LT
( from 1st July the Weaving Studio Viewing Balcony is opened daily 12-3pm)

pictures by billion

***

Zasłyszane... Najlepsza droga by dotrzeć do ciekawych miejsc i wydarzeń. Trzeba tylko rozmawiać i słuchać i jakoś się natrafi na interesujące nas rzeczy.

Zostałam zaproszona na koncert klasyczny (średnio mnie kręci), dzięki czemu odkryłam ciekawe miejsce (zakręciło mną mocno).

Galeria Dovecot Studios, w pięknym wnętrzu (odnowione wiktoriańskie łaźnie) nie tylko skrywa warsztat tkacki z fantastycznymi gobelinam, lecz także organizuje wystawy czasowe, wykłady i koncerty.

Ze strony internetowej studia: 'Dovecot jest wyjątkowe ze względu na istniejącą tu niezwykle twórczą współpracę pomiędzy artystą, tkaczem i kuratorem projektu. Każdy gobelin łączy w sobie twórcze ideały trzech twórczych umysłów. Pracując nad gobelinem tkacz interpretuje, raczej niż po prostu odtwarza, oryginalny projekt artysty'.

Ach, to, to! To samo robi tłumacz literacki: interpretuje oryginalne dzieło. Więc tłumacz jest takim tkaczem, który przeobraża rysunek oryginalnego języka w tkaninę języka docelowego... Czy jakoś tak ;)

A zatem - oto kolejne małe odkrycie jednego z małych edynburskich miejsc. Warte zauważenia. Warte odwiedzin.

Dovecot Studios
10 Infirmary Street
Edinburgh EH1 1LT
(od 1 lipca balkon widokowy, the Weaving Studio Vewing Balcony, jest otwarty dla zwiedzających codziennie od 12.00 do 15.00)

zdjęcia zrobione przez billion



 

Friday, 28 June 2013

The Secret Garden Little Joy



The thing is, I'm not very observant. That is - visually, I'm not. I only seem to notice stuff that I'm directly interested in, indifferently disregarding the rest. Street signs, adverts on the sides of city buses, my boss's new haircut - these are things that my mental processing carefreely omits. emr often gets irritated with me when, after commenting on some funny/ridiculous/infuriating/kitsch artefact which currently occupies the public sphere, he finds out that I have no clue what he's talking about. 'How could you not have noticed this?! It's everywhere!', he gasps and I can only give him a silent apologetic look or indeed pretend that oh yes, I've just remembered the damned poster in question... What to do? I managed to ignore a big construction site in front of my workplace - even though there were talks about it for a month beforehand - up until someone finally pointed it out to me...

No wonder then that I missed this lovely tiny place in the heart of Edinburgh's Old Town for so long. It is a beautiful 17th century style secret garden hidden in one of the many closes of Canongate, the lower part of The Royal Mile. What's so great about it is that despite it being situated in the most touristy and busy part of the city, it remains quiet, intimate and charmingly old fashioned.

My excuse though is that the garden really is hidden and is easier to find if you already know that it exists. Now every time I pass Dunbar's Close I try to pop in there for a moment to enjoy the beauty of my most recent Edinburgh discovery. And if I have no time for contemplation, the fact that the garden is there and that I know about it pleases me all the same.

***

Prawda jest taka, że nie jestem zbyt spostrzegawcza. Jeśli chodzi o bodźce wizulane - nie jestem. Zazwyczaj zauważam tylko to, co mnie bezpośrednio interesuje, obojętnie ignorując całą resztę. Bilboardy, reklamy na autobusach miejskich, nowa fryzura mojej szefowej - te rzeczy beztrosko pozostawiam poza obrębem swojej świadomości. emr często się irytuje, gdy odkrywa, rozważając jakiś zabawny/idiotyczny/przyprawiający o furię/kiczowaty wyrób zajmujący w danym momencie przestrzeń publiczną, że nie mam pojęcia o czym mówi.
- Jak mogłaś nie zauważyć?! Przecież to jest wszędzie! - obrusza się, a ja mogę tylko zerkać przepraszająco lub też udawać, że ach! Oczywiście! Właśnie mi się przypomniał rzeczony plakat... Co zrobić, ja nawet nie zauważyłam rozpoczęcia sporej budowy przed moim miejscem pracy, dopóki ktoś mi owej budowy nie wskazał. Pomimo, że o budowie trąbiono cały poprzedzający ją miesiąc. Bywa.

Nic więc dziwnego, że śliczne maleńkie miejsce położone w samym sercu edynburskiego Starego Miasta tak długo uchodziło mojej uwadze. A jest to piękny, zaprojektowany na wzór siedemnastowieczny tajemniczy ogród, ukryty w jednym z wielu przesmyków ulicy Canongate, stanowiącej dolną część The Royal Mile. Najwspanialsze w tym sekretnym parku jest to, że pomimo swojej lokalizacji w najbardziej turystycznej części miasta, pozostaje on zaciszny, kameralny i uroczo staroświecki.

Na swoją obronę powiem, że ogród naprawdę jest ukryty i najłatwiej go znaleźć, gdy się już wie o jego istnieniu. Teraz zazwyczaj, kiedy przechodzę obok Dunbar's Close, zbaczam na chwilę z trasy, by nacieszyć się urodą mojego ostatniego edynburskiego odkrycia. A jeśli nie mam czasu na kontemplację, już sama świadomość, że ogród istnieje i że ja o tym wiem, bez pudła napawa mnie uciechą.



Monday, 17 June 2013

10 Kilometers Of Impressions, Streamed (Epilogue)




It takes no more than a few minutes to overcome the initial post-run dizziness. A bottle of water, a medal, a goody bag and I'm free to go. I've mentioned this before, haven't I? The crowd is huge. And in this crowd, there's no sight of A. What to do? I take an inquisitive stroll around the park. No, he is nowhere to be seen. Isn't it typical, I think while I'm walking in circles, doing a stretching routine and scanning the area with my eyes, all at the same time.

'Isn't it typical, I lost A!', I'll say later, expressing mild offense and humour all in one exclamation. Later, when I'm on the phone with mr e. On Skype with mum. At a racing track with E. 'A got lost, together with my phone!', I'll say. 'And my keys. And my money. And my jumper. And my freckin' banana!'. They'll find this unsurprising indeed, and they'll laugh. We'll laugh. Yeah, losing A will be mildly amusing as a story, but now it's getting too long. Where's this crazy beggar?!

'mjz!', I hear someone calling my name. I turn around, my eyes facing into sunshine. It's a colleague of mine and her son, both all excited about the boy's excellent result: just over forty minutes. Of course, they want to know how I did today. I don't know, I've lost my friend with my banana. I mean, with my phone. So I can't check my time yet, no. But it won't be anywhere near the young man's result. I was aiming for just under an hour, I know my abilities, ha, ha. They wish me good luck in finding A in this sunny crowded place and they set off.

I take another stroll around the park.

When me and A finally meet (apparently he stood on a bollard in order to try and find me. It can't have been a very tall bollard), which is a logistically complicated operation, I find out that I didn't quite reach my target: I finished in just over an hour... Hey-ho. Ever tried, ever failed, as Godot once wrote. I mean, Beckett. No matter. It was worth trying, it was worth failing, it was worth all the effort! Really, really, the taste of slight dissatisfaction is quite inspiring after all.

'But I tell you A, I promise', A and I walk down the street, reunited, me chirping like some chatterbox and him finishing off my banana. 'If I don't break sixty minutes next time, I'm giving up this running business altogether!'. 'Sure thing', he indicates, expressing irony, sympathy and humour all in one nod.

***

Odzyskanie równowagi po piewszej fazie oszołomienia po biegu zabiera nie więcej niż kilka minut. Butelka wody, medal, torba z upominkami i już jest po wszystkim. Wspominałam o tym chyba wcześniej: wszędzie tłum. W tym tłumie ani śladu A. Co zrobić? Podejmuję wnikliwy rekonesans po parku. Nie, nigdzie go nie ma. Normalka, myślę sobie łażąc w kółko, wykonując ćwiczenia rozciągające i skanując wzrokiem otoczenie jednocześnie.

- Normalka, zgubiłam A! - obwieszczę później, wyrażając lekką przyganę i rozbawienie jednym wykrzyknikiem. Później, gdy będę rozmawiać z mr e przez telefon. Z mamą przez Skype. Z E na bieżni.
- A. zgubił się razem z moim telefonem! - powiem. - Z moimi kluczami. Z moimi pieniędzmi. Z moją bluzą. I z moim cholernym bananem!
Oni oczywiście uznają to za nic dziwnego i będą się śmiać. Będziemy się śmiać. Tak, zgubienie A. to dość zabawna historia, ale w tej chwili zbyt się już przedłuża. No gdzież jest ta łajza?!

- mjz! - ktoś woła moje imię. Odwracam się, słońce razi mnie prosto w oczy. To koleżanka z pracy ze swoim synem śmieją się do mnie i wyjaśniają powód wielkiej radości: chłopak zakończył bieg ze wspaniałym rezultatem, trochę powyżej czterdziestu minut. Oczywiście chcą wiedzieć, jak mi dzisiaj poszło. Nie wiem jeszcze, zgubiłam kolegę z moim bananem. To znaczy, z moim telefonem. Więc na razie nie mogę sprawdzić wyniku. Ale nie będzie on zbliżony do czasu młodego człowieka, o nie. Celowałam w trochę poniżej godziny. Znam swoje możliwości, ha, ha. Koleżanka i syn życzą mi szczęścia w poszukiwaniu A. w tym tłumie i odchodzą.

Ja wyruszam na kolejną przechadzkę po parku.

Kiedy wreszcie odnajdujemy się z A (podobno stanął na słupku, by mnie lepiej widzieć. Nie mógł to być zbyt wysoki słupek),co okazuje się być skomplikowanym logistycznie przedsięwzięciem, odkrywam, że nie udało mi się osiągnąć celu: zakończyłam bieg w niewiele ponad godzinę... No cóż. Kto nigdy nie próbował, ten nigdy nie odniósł porażki, jak Godot kiedyś napisał. To znaczy, Beckett. Nie szkodzi. Warte to było próby, warte całego wysiłku! Koniec końców, smak lekkiego rozczarowania bywa inspirujący.

- Ale mówię ci A, obiecuję ci to - A i ja maszerujemy w dół ulicy, szczęśliwie odnalezieni, ja gadam jak nakręcona, on zjada mojego banana. -Jeśli następnym razem nie złamię tych przeklętych sześćdziesięciu minut, rzucam to całe bieganie w diabły!
- No jasne - odpowiada A, wyrażając lekką ironię, współczucie i rozbawienie jednym przytaknięciem.



Monday, 10 June 2013

10 Kilometers Of Impressions, Streamed (part 2)

That's how you run in a herd

Orgy of yellow and blue... plus rock
So exhausted I can't run faster

The Race. A round around Arthur's Seat.

motto:
'A race is a race is a race' (Gertrude Stein)*

1st K
Sun, music, sun. Scottish bagpipes and drum&bass. Crowd. Be careful not to poke someone's heels. See, that's how you run in a herd. The herd is moving with a modest pace. Well, speed up! Careful not to poke someone. Slalom it. Up. Between people. Overtake, unless you're being overtaken. On the side of the track. Up, up, up.

2nd K
The uphill bit is getting steeper and longer than you expected. Some folks begin to walk, but not you, no. You never stop when you run, right? Just slow down.

3rd K
Slow down, this is a never ending hill. Another bend on the road, and another, and another, and I'm still at a lower point than those in front of me... Just breathe and carry on up.

4rd K
It's flat! There are wings attached to the sides of my shoes! I'm gliding over the road! Sun in my eyes! Cool breeze on my skin! The panorama of the beloved city on my left! Huge volcanic rock covered with gorse flowers on my right! Over me perfectly coloured sky! Orgy of yellow and blue around! The blooming rock smells sweet! Honey scented air hits my lungs! Don't ask whether I'm high! I am high.

5th K
Down-the-hill-as-fast-as-you-can. Speed-it-up-sing-it-back-bring-it-back-to-me-ee.

6th K
Past the water supply. Feeling refreshed, but be careful now. Don't let that bitch the stitch get you. Posture. Breathing. Stomach muscles relaxed.

7th K
The narrow bits of the track become annoying. Bottle neck. It messes with the rhythm and flow of your stride.

8th K
Almost there, almost there. Experience, psychology, intuition - everything tells you that now it's gonna be easy, that now you're gonna push really hard. For you know that now, and no matter what, it's nearly the end. So you push, so you speed, so you feel another blast of endorphines roaring in your head, yay! And then - all of a sudden - you hit the wall. The wall appears in the form of another steep, steep hill. Many folks begin to walk, but not you... no? Your motions get slower and slower, your fine posture collapses like a construction in a game of Jenga when someone removes a crucial base brick, your breathing is shallow. And then, in that very moment when you cannot care anymore, when your jog virtually begins to resemble a walk - you hear one of the spectators, a true angel surely, shouting: 'You can do it! It's only this last heavy bit and then all the way down!'. How come this verbal cheer gives you such a kick that I get myself together and manage to push once more? It's so hard at this point, it's so very hard, but then, could anyone believe it, I hear, amongst the music that flows into my ears, this line in a song, 'I know how you feel, I've been there myself...'. This tickles me so much that I forget the pain and hey, I overtake the monstrous hill. Thanks Roisin.

9th K
And it's downhill again, but boy, it's not easy any more. I'm so exhausted I can't run faster. I can see the end of it, but I can't do it faster, each few meters feel like another mile. How unwisely did you distribute your strengths today! Now all your body's biochemical supplies are used up, the only thing that pushes you forward is that last bit of determination you saved, no more. It's so hard... Just lengthen your stride as much as you can these last. Couple. Of. Hundreds. Of. Meters.

10th K
Lightheaded, on soft legs as if they were made out of cotton, fighting the overwhelming feeling of nausea, but running, still running for I never stop when I run - past the finishing line.

*just kidding. 'A rose is a rose is a rose'

(pictures 1 and 3 by A)


***

Wyścig. Runda wkół Artura.

motto: 'Runda jest rundą jest rundą' (Gertrude Stein)*

1km
Słońce. Muzyka. Szkockie dudy i drum&bass. Tłum. Uważaj, by komuś nie przetrącić pięty. Widzisz, tak się biegnie w stadzie. Stado porusza się raczej powoli. Trzeba przyśpieszyć. Uwaga na cudze pięty! Slalomem. Do góry. Pomiędzy ludźmi. Wyprzedzaj, chyba że jesteś wyprzedzana. Na poboczu trasy. W górę, w górę, w górę.

2km
To pierwsze wzniesienie jest dłuższe i bardziej strome niż się spodziewałaś. Niektórzy zwalniają do chodu, ale nie ty, o nie. Ty nigdy nie idziesz gdy biegniesz, prawda? Po prostu zwolnij.

3km
Zwolnij, to jest podbieg bez końca. Jeszcze jeden zakręt na drodze, i następny, i następny, a ja wciąż jestem poniżej tych, co przede mną... Ojtam ojtam, równo oddychać i naprzód w górę!

4km
Nareszcie płaski odcinek! U moich butów wyrastają skrzydła! Szybuję ponad asfaltem! Słońce w oczach! Chłodna bryza owiewa twarz! Po mojej lewej stronie rozpostarta panorama ukochanego miasta! Wielka powulkaniczna skała pokryta kwiatami janowca po prawej! Nade mną idealnie niebieskie niebo! Orgia żółtego z błękitem! Słodko pachnie kwitnąca skała! Miodowe powietrze wypełnia płuca! Ach! Nie pytaj czy to haj! To jest haj.

5km
Z górki-na pazurki-tak szybko-jak-się-da. Speed-it-up-sing-it-back-bring-it-back-to-me-ee.

6km
Stacja z wodą już za plecami. Uczucie świeżości, lecz teraz ostrożnie. Nie pozwól, by dopadła cię kolka, ta szmata. Postawa. Oddech. Odprężyć mięśnie brzucha.

7km
Wąskie przesmyki bywają irytujące. Robi się korek. Gubi się rytm.

8km
Już prawie koniec, już prawie. Doświadczenie, psychologia, intuicja - wszystko to mówi ci, że teraz będzie łatwiej, teraz dociśniesz najmocniej. Bo przecież to jest końcówka, choćby nie wiadomo co. A więc dociskasz, a więc przyśpieszasz, więc czujesz w sobie kolejny zastrzyk endorfin, juhu! I nagle - ni z tego ni z owego - ściana. Ściana w postaci kolejnego stromego wzniesienia. Niektórzy zwalniają do chodu, ale nie ty... nie? Twoje ruchy są coraz wolniejsze, twoja postawa zapada się niczym wieża w Jendze, gdy najważniejsza cegiełka zostaje usunięta, twój oddech jest płytki. I wtedy, w tym właśnie momencie, gdy jest ci wszystko jedno, kiedy twój trucht łudząco zaczyna przypominać chód, słyszysz jak ktoś z dopingujących, anioł zapewne, woła: 'Dacie radę! Jeszcze tylko ten krótki kawałek, a potem już cały czas z górki!'. Niesamowite, parę zwykłych słów daje ci takiego kopa, że zbieram się w sobie raz jeszcze. Ale jest ciężko jak diabli... I wtedy, w tym własnie momencie słyszę - muzyka płynie w słuchawkach - taki wers z piosenki, 'Wiem, co czujesz, miałam tak samo...' (czy jakoś tak). Wzbudza to we mnie wewnętrzny chichot i zapominam o bólu i pokonuję piekielne wzniesienie. Dzięki, Roisin.

9km
I znowu z górki, ale nie jest łatwo, o nie. Jestem tak wycieńczona, że nie mogę biec szybciej. Widzę już koniec, lecz nie mogę szybciej. Każdych kolejnych kilka metrów jest jak następna mila. Jak nierozsądnie  rozdzieliłaś swoje siły! Zużyłaś już wszystkie możliwe biochemiczne zasoby, jedyne co ci teraz pozostało, to trochę uporu, nic więcej. Tak mi ciężko... Po prostu wydłuż krok jak tylko możesz przez. Te. Ostatnie. Kilka. Set. Metrów.

10km
Oszołomiona, na nogach jak z waty, walcząc z nieprzepartym uczuciem mdłości, ale biegnąc, wciąż biegnąc, bo przecież nie idę jak biegnę - wpadam na metę.

*żartuję. 'Róża jest różą jest różą'

(zdjęcia 1 i 3 autorstwa A)







Saturday, 1 June 2013

10 Kilometers Of Impressions, Streamed (part 1)



The morning drama
I get up in the morning, which is as fresh as if issued to children on a beach. What a lark! What a plunge! as Mrs Dalloway would say. But I'm not giving a party today, I'm running a race and I'm already behind time, woke up a quarter of an hour late, that's fifteen minutes! Fifteen bloody minutes make a difference, even five do, especially on a race day. So breakfast, breakfast must be well digested before you run, give it some time - where's my time, slept through it, rush-rush, a scone and jam and a banana will do. This coffee tastes like ash or like a smoked sausage, rubbish, where's my sport drink, not that, the caffeinated one. Toilet, clothes, a few courses between the bedroom and the bathroom, the cat is meowing, I only have to attach my race number now. Where are the safety pins, there they are, what's the best way to fix this stupid number, safety pins feel fiddly in my hands, they fall on the floor, swear word in Polish, time is pressing, why didn't I do this last night, swear word in English. Ok, now I can go.

The sock drama
The street's splashed with sunshine, incredible indeed, let's jog. Nice gentle jog, slow and steady, oh no, wrong socks, I put wrong socks on, they feel absolutely wrong! I can't run wearing socks like these, they're folding in my shoes, oh no. Oh, oh, it's fine, let's call A, he has thousands of socks in his sock drawer and some have a love heart pattern on them, or a Mickey Mouse one. Are you still near your house A, please go back and get me some socks, no, don't ask, just bring me socks. Here he is with his socks, he's absolutely mad about socks, crazy weirdo, bless him, oh A these socks are wet! Yes, go back and bring me another pair, please, no this one is wet too, can't you feel it, I'm gonna take this and that one. No, I don't mind that these are odd socks, why would I, they are dry and for goodness sake A why are they brown, where are the fancy pink ones?! Ok, they feel great, they cushion my feet, you walk, I jog.

The toilet drama
Right, here we are in the starting area, how many people, oh god so many people, this sun, Holyrood Park looks splendid. Such a crowd, warm up now, make your blood run faster, silly jumps and short sprints, what's this queue, that's a toilet queue, oh gosh do I need to go to the loo. I do need the loo, now I can feel it, this queue is ridiculously long and I'm scared of portable toilets. But I do need to pee, do I need to pee, really, you reckon I'm just stressing out. Ok, I'm just stressed, calmdown calmdown, no, honestly I do need to pee, how will I run 10k with a full bladder, oh dear should I queue. What do you mean it's all in my head A, how could you possibly know that, perhaps I know better if I need to pee, stop being annoying, what did you say just now? Twelve minutes? Twelve minutes before the start, oh dear why am I doing this to myself, oh dear what about the pee, now where's my sector, it's blue. See you see you, thanks for coming with me A, thanks for being so good, you know how much this means to me, well, do know it then!

(to be continued)

*picture by A

***

Panika poranna
Budzę się o pranku tak pięknym jak na zamówienie dzieci idących na plażę. Co za świeżość! Co za czar! mówiąc słowami pani Dalloway. Ale ja nie wydaję dzisiaj przyjęcia, ja biegnę w wyścigu i już teraz mam poślizg, za późno wstałam, o kwadrans za późno. Kwadrans to dużo, piętnaście cholernych minut, nawet pięć minut to dużo, idiotko, zwłaszcza w dniu biegu. A więc śniadanie, śniadanie trzeba porządnie strawić, daj sobie czas, jaki tam czas, przespałam mój czas, szybko-szybko, bułka z dżemem i banan będą okej. Ta kawa jest obrzydliwa, smakuje jak popiół albo jak wędzona kiełbasa, gdzie jest mój napój sportowy, nie ten, ten z kofeiną. Toaleta, ubranie, kilka kursów pomiędzy łazienką i pokojem, kot miauczy, teraz tylko przypiąć numer startowy i już. Gdzie są agrafki, tu są agrafki, jak ja mam przypiąć ten głupi numer, ręce mi drżą, agrafki się sypią na podłogę, leci przekleństwo po polsku, czas pędzi jak szalony, czemu ja tego nie zrobiłam wczoraj, leci bluzg po angielsku. Dobra, można wychodzić.

Panika skarpetkowa

Ulica skąpana w słońcu, no, no, kto by pomyślał, potruchtajmy. Lekki, przyjemny trucht, powoli i równomiernie, o nie, moje skarpetki, co za okropne skarpetki włożyłam, mam złe skarpetki! Jak ja pobiegnę w takich skarpetkach, rolują mi się w butach, o nie. Nic, nic, zadzwońmy do A, on ma mnóstwo skarpetek, a niektóre nawet w serduszka albo w Myszkę Miki. A, jesteś jeszcze w domu, proszę przynieś mi jakieś skarpetki, nie pytaj nawet, przynieś skarpetki. O, już idzie z tymi skarpetami, ten to ma fioła na punkcie skarpetek, wariat jeden, no A, ale te skarpety są mokre! Tak, wróć się i przynieś inną parę, proszę, o, ta też jest mokra, czy ty tego nie czujesz, wezmę tę i tę. Nie no, co z tego, że są nie do pary, są suche to najważniejsze, ale wiesz co A, czemu właściwie one są brązowe, gdzie są te mega róż?! Dobre skarpetki, dobrze stopę otulają, chodźmy już wreszcie, ja sobie potruchtam, ty idź.

Panika toaletowa

To tutaj ta strefa startowa, ile ludzi, rany boskie tyle ludzi, takie słońce, przepięknie jest w Holyrood Park. Jaki tłum, rozgrzewka to podstawa, przyspieszę trochę rytm serca, pajacyki i krótkie sprinty, a co to za kolejka taka, no przecież, kolejka to kibelka, czy ja muszę też. Chyba muszę, teraz to czuję, ta kolejka taka długa, a mnie przerażają toi toi'e. Ale kurczę, chce mi się siku, czy mi się chce siku, naprawdę myślisz, że to tylko stres. Dobra, tylko się stresuję, cicho-cicho, nie no, naprawdę mi się chce, jak ja pobiegnę z pełnym pęcherzem, jejku, stanąć w tej kolejce czy nie. Co ty mi tu mówisz, że to w mojej głowie, jak w mojej głowie, a skąd ty możesz wiedzieć co się dzieje w mojej głowie, A, chyba ja wiem lepiej, czy chce mi się siku, nie kłóć się ze mną, co mówisz? Dwanaście minut? Dwanaście minut do startu, jezusmaria czemu ja to sobie robię, co z tym sikaniem i gdzie jest mój sektor, niebieski. Na razie na razie, dzięki A, że ze mną przyszedłeś, dzięki że mnie dziś znosisz, wiesz ile to dla mnie znaczy, jak to nie wiesz, czego nie wiesz, to wiedz!

(ciąg dalszy nastąpi)

*zdjęcie autorstwa A 






Sunday, 26 May 2013

Of Polish shops in Scotland, dictated by Nostalgia

Polski smak*

Polish shops in Scotland. Squatting alongside streets with the counterintuitive left-hand traffic system. Featuring names with claims to luxury (Polish Deli and variants), unintentional humour (Polski Smak) and allusions to national values (Tradycja). Containing, within a surface of five square meters on average, goods as diverse as pre-natal pills (from home), tubes of toothpaste (same brands as here but from home), selection of speciality sausages (like from home) and everything else you might need from back home, from native apples to native toilet roll. It's been a good few years now since these wee havens of Polish-ness have become seamlessly weaved into the landscape of local towns and cities.

I don't often shop in Polish shops, but nevertheless I'm rather fond of them. Not exactly because of their produce, but because of their atmosphere. You step in one of them and instantly you feel like you are back in your motherland. Well, that's too general of a statement. You feel like you're in your motherland's smallest village, with only one shop and people that know each other's stories in detail down to the third generation back. Everyone here speaks to you with a tone of familiarity and before you know it you get drawn into intimate deliberations on the superiority of barrelled sourkraut over the plastic bag packaged version, which smoothly leads to considering a shop lady's health issues and ends up with the uplifting note of evoking personal reminescences of the late Polish pope's visits to the country. Or, in contrast, you may be randomly asked by the shop assistant whether you smoke, because he himself is pining for a fag right now and Wiesiek, that useless friend of his, is gonna bring some only in the afternoon... All this is given to you in this beautiful, informal, everyday, street vernacular, which has no regard for standard grammar and style: 'Pani kochana, jakie to było drogie' and 'I mówię mu, weź się pan posuń!' (estimated Scottish equivalents would be something like 'It been so dear, hen' and 'I says to him, you move on, pal!').

Of course, I'm generalising greatly here. I'm idealising, creating some rough-idyllic-rural and overall untrue picture, based on a few random experiences. I could have given you other examples, more formal, or dodgy or posh or indeed entirely undistingusihed. But I don't want to. I want to treasure, if for a moment, this exact picture that I've just made (up).

And I feel nostalgic about the summer in my country's countryside.

*'smak' means 'taste'

***

Polskie sklepy w Szkocji. Przycupnięte wzdłuż ulic z niepoprawnym bo lewostronnym systemem drogowym. O nazwach odwołujących się albo do skojarzeń z luksusem (Polish Deli), albo do wartości
 narodowych (Tradycja), lub też nieumyślnie powodujących napady głupawki u tubylców (Polski smak*). Mieszczące, często zaledwie na pięciu metrach kwadratowych, dobra tak różnorodne jak witaminy przed-ciążowe (krajowe), pastę do zębów (te same marki co tutaj, ale krajowe), szeroki wybór kiełbas (jak krajowe) oraz wszystko co tylko polska dusza może zapragnąć, od krajowych jabłek po krajowy papier toaletowy. Minęło już dobrych kilka lat odkąd te małe przystanie polskości na dobre wpisały się w pejzaż lokalnych miast i miasteczek.

Nieczęsto robię zakupy w polskich sklepikach, ale i tak mam do nich spory sentyment. Nie ze względu na oferowane tam artykuły, a ze względu na atmosferę tych miejsc. Wystarczy tylko przekroczyć próg polskiego sklepu i już się człowiek czuje jak na ojczyzny łonie. A raczej - jak na ojczyzny najzapadlejszej prowincji, z jednym tylko sklepem i mieszkańcami, którzy znają historie swoich sąsiadów z dokładnością do trzeciego pokolenia wstecz. W takim sklepiku każdy rozmawia z tobą z nutą poufałości w głosie i zanim się obejrzysz, już jesteś wciągnięta w kameralną dyskusję na temat przewagi kapusty kiszonej beczkowanej nad tą pakowaną w woreczki, w rozważania o stanie zdrowia pani sklepowej oraz w wyliczanie osobistych a wzruszających wspomnień z pielgrzymek polskiego papieża do kraju. Albo, dla kontrastu, możesz ni z tego ni z owego zostać zagadnięty przez sprzedawcę o to, czy masz przy sobie jakieś fajki, bo jemu tak bardzo chce się palić, a ten gapowaty kumpel Wiesiek przyniesie paczkę dopiero po poludniu... Wszystko to jest podane w pięknym, nieformalnym, ulicznym dialekcie, który za nic ma sobie zasady standardowej gramatyki i stylu: 'Pani kochana, jakie to było drogie' oraz 'I mówię mu, weź się pan posuń!' (szkockie tłumaczenie, w przybliżeniu, byłoby takie: 'It been so dear, hen' oraz 'I says to him, you move on, pal!').

Oczywiście pozwalam tu sobie na wielkie uogólnienia. Niewątpliwie idealizuję, tworzę sielsko-siermiężny i generalnie nieprawdziwy obraz sytuacji, bazujący na kilku przypadkowych zdarzeniach. Mogłabym podać tutaj inne przykłady doświadczeń z polskich sklepików, bardziej formalne, lub podejrzane, lub wyrafinowane, lub też kompletnie nieciekawe. Ale nie chcę. Chcę sobie pielęgnować, przez jakiś czas, ten właśnie obraz. Kto wie jaki - dobrze zapamiętany, czy raczej wymyślony...?

I tęsknię za krajowym latem, gdzieś na prowincji, w moim kraju.

*angielskie 'smack' często oznacza 'klaps'