Sunday 26 May 2013

Of Polish shops in Scotland, dictated by Nostalgia

Polski smak*

Polish shops in Scotland. Squatting alongside streets with the counterintuitive left-hand traffic system. Featuring names with claims to luxury (Polish Deli and variants), unintentional humour (Polski Smak) and allusions to national values (Tradycja). Containing, within a surface of five square meters on average, goods as diverse as pre-natal pills (from home), tubes of toothpaste (same brands as here but from home), selection of speciality sausages (like from home) and everything else you might need from back home, from native apples to native toilet roll. It's been a good few years now since these wee havens of Polish-ness have become seamlessly weaved into the landscape of local towns and cities.

I don't often shop in Polish shops, but nevertheless I'm rather fond of them. Not exactly because of their produce, but because of their atmosphere. You step in one of them and instantly you feel like you are back in your motherland. Well, that's too general of a statement. You feel like you're in your motherland's smallest village, with only one shop and people that know each other's stories in detail down to the third generation back. Everyone here speaks to you with a tone of familiarity and before you know it you get drawn into intimate deliberations on the superiority of barrelled sourkraut over the plastic bag packaged version, which smoothly leads to considering a shop lady's health issues and ends up with the uplifting note of evoking personal reminescences of the late Polish pope's visits to the country. Or, in contrast, you may be randomly asked by the shop assistant whether you smoke, because he himself is pining for a fag right now and Wiesiek, that useless friend of his, is gonna bring some only in the afternoon... All this is given to you in this beautiful, informal, everyday, street vernacular, which has no regard for standard grammar and style: 'Pani kochana, jakie to było drogie' and 'I mówię mu, weź się pan posuń!' (estimated Scottish equivalents would be something like 'It been so dear, hen' and 'I says to him, you move on, pal!').

Of course, I'm generalising greatly here. I'm idealising, creating some rough-idyllic-rural and overall untrue picture, based on a few random experiences. I could have given you other examples, more formal, or dodgy or posh or indeed entirely undistingusihed. But I don't want to. I want to treasure, if for a moment, this exact picture that I've just made (up).

And I feel nostalgic about the summer in my country's countryside.

*'smak' means 'taste'

***

Polskie sklepy w Szkocji. Przycupnięte wzdłuż ulic z niepoprawnym bo lewostronnym systemem drogowym. O nazwach odwołujących się albo do skojarzeń z luksusem (Polish Deli), albo do wartości
 narodowych (Tradycja), lub też nieumyślnie powodujących napady głupawki u tubylców (Polski smak*). Mieszczące, często zaledwie na pięciu metrach kwadratowych, dobra tak różnorodne jak witaminy przed-ciążowe (krajowe), pastę do zębów (te same marki co tutaj, ale krajowe), szeroki wybór kiełbas (jak krajowe) oraz wszystko co tylko polska dusza może zapragnąć, od krajowych jabłek po krajowy papier toaletowy. Minęło już dobrych kilka lat odkąd te małe przystanie polskości na dobre wpisały się w pejzaż lokalnych miast i miasteczek.

Nieczęsto robię zakupy w polskich sklepikach, ale i tak mam do nich spory sentyment. Nie ze względu na oferowane tam artykuły, a ze względu na atmosferę tych miejsc. Wystarczy tylko przekroczyć próg polskiego sklepu i już się człowiek czuje jak na ojczyzny łonie. A raczej - jak na ojczyzny najzapadlejszej prowincji, z jednym tylko sklepem i mieszkańcami, którzy znają historie swoich sąsiadów z dokładnością do trzeciego pokolenia wstecz. W takim sklepiku każdy rozmawia z tobą z nutą poufałości w głosie i zanim się obejrzysz, już jesteś wciągnięta w kameralną dyskusję na temat przewagi kapusty kiszonej beczkowanej nad tą pakowaną w woreczki, w rozważania o stanie zdrowia pani sklepowej oraz w wyliczanie osobistych a wzruszających wspomnień z pielgrzymek polskiego papieża do kraju. Albo, dla kontrastu, możesz ni z tego ni z owego zostać zagadnięty przez sprzedawcę o to, czy masz przy sobie jakieś fajki, bo jemu tak bardzo chce się palić, a ten gapowaty kumpel Wiesiek przyniesie paczkę dopiero po poludniu... Wszystko to jest podane w pięknym, nieformalnym, ulicznym dialekcie, który za nic ma sobie zasady standardowej gramatyki i stylu: 'Pani kochana, jakie to było drogie' oraz 'I mówię mu, weź się pan posuń!' (szkockie tłumaczenie, w przybliżeniu, byłoby takie: 'It been so dear, hen' oraz 'I says to him, you move on, pal!').

Oczywiście pozwalam tu sobie na wielkie uogólnienia. Niewątpliwie idealizuję, tworzę sielsko-siermiężny i generalnie nieprawdziwy obraz sytuacji, bazujący na kilku przypadkowych zdarzeniach. Mogłabym podać tutaj inne przykłady doświadczeń z polskich sklepików, bardziej formalne, lub podejrzane, lub wyrafinowane, lub też kompletnie nieciekawe. Ale nie chcę. Chcę sobie pielęgnować, przez jakiś czas, ten właśnie obraz. Kto wie jaki - dobrze zapamiętany, czy raczej wymyślony...?

I tęsknię za krajowym latem, gdzieś na prowincji, w moim kraju.

*angielskie 'smack' często oznacza 'klaps'



No comments:

Post a Comment