Thursday 29 November 2012

If you put it on




Whatever ups and downs you may have in your life, wearing a cool dress (and earrings) is always an elevating thing.
However...

The Red Dress 
(Dorothy Parker)
 
I always saw, I always said
If I were grown and free,
I'd have a gown of reddest red
As fine as you could see,

To wear out walking, sleek and slow,
Upon a Summer day,
And there'd be one to see me so
And flip the world away.

And he would be a gallant one,
With stars behind his eyes,
And hair like metal in the sun,
And lips too warm for lies.

I always saw us, gay and good,
High honored in the town.
Now I am grown to womanhood...
I have the silly gown. 


***

Bez względu na życiowe wzloty i upadki, posiadanie odstrzałowej kiecki (oraz kolczyków) jest zawsze sprawą szalenie budującą.
Jednakże, aczkolwiek - -

Czerwona sukienka 
(Dorothy Parker)

Zawsze mówiłam, śniłam tak,
Że gdy dorosnę już,
Będę mieć suknię - polny mak,
Jak z najczerwieńszych róż.

Nosiłabym ją w letni dzień,
Zwiewną, lekką jak mgła,
I wtedy on ujrzałby mnie
I wnet przysłonił świat.

On miałby wprost królewski gest,
W oczach gwiaździsty blask,
I włosy niczym w słońcu miedź,
I gorąc ust, bez kłamstw.

Roiłam radość wspólnych dni
Bez bólu brudnych szram.
Teraz dorosła jestem i - -
I głupią suknię mam.

Sunday 18 November 2012

Of mammals and other animals

A cat and an orchid

















A dog in the fields

Perhaps everyone knows the dog vs cat division. 'Do you prefer dogs or cats?'. 'He has such a dog-like personality and she's so catty'. 'Cats are clever and dogs are dumb'. 'Cats are false'. Rubbish, isn't it? Why on earth do you have to choose one of the two? Not to mention all these silly stereotypes that try to label people (and cats and dogs) and put them into - well, into pigeon holes. And we all know it isn't that simple, is it. A cat I happen to share a flat with has so many habits typically associated with dogs. And my old family dog - a tiny, elegant, temperamental thing - this one would have scored ninety out of a hundred points in an 'are you a cat' personality test. As to describing people through a simple cat/dog stereotype, this is as sophisticated as giving them cold reading or a horoscope - whatever you say it is likely to match a person's profile in one way or another.

Having said all the above, I must confess that I actually have a strong preference: I'm a definite dog lover. I generally like all animals and I appreciate cats' company very much, but man, my heart just strains towards dogs! When I'm in a park I usually can't help staring at all these silly canines, their expressive muzzles, their beautiful movements and their inexhaustable enthusiasm for chasing that ball which has been thrown a hundred and one times already. So, when I'm in a park and I'm watching, say, someone mastering his juggling skills or, say, I'm camera documenting someone's kite jumping, my attention is frequently and annoyingly disrupted by all these crazy four-legged creatures.

Having said all the above, I must admit that when my recently befriended cat simply puts his tiny fluffy head on my arm and gently purrs, my heart just melts.

I don't have a pet of my own and whenever I start suggesting to emr the possibility of adopting an animal, namely a dog, he shrugs with scorn. 'I'm not into mammals', he says. Well, I KNOW it's not exactly true, but let him have his point, for the sake of rhetoric. 'Cos in saying so, mr e expresses his want for acquiring a reptile pet, namely a snake. Yeah, snakes are beautiful and impressive, but you can't really cuddle them, can you? And they feed on mice. Forget it, I'm not keeping dead mice in my freezer...

Because at the moment I don't possess even a freezer of my own, so the pet controversy remains in a sphere of a theoretical speculation - as yet unresolved.

However, one time I couldn't resist paraphrasing emr's catchy dictum about mammals. This happened when someone started investigating - rudely in my opinion - whether me and my partner had any plans to have a baby. With a straight face and poisoning sweetness in my voice, I said: 'Babies? Oh, no, no, no. We are not into mammals, really'.

Not exactly true but - for the sake of rhetoric - let it be.

***

Chyba każdy zna stereotyp kot kontra pies. "Wolisz psy czy koty?". "On ma charakter typowego psa, ale ona to istny kot". "Koty są mądre, a psy głupie". "Koty są fałszywe". Gie prawda, prawda? Dlaczego trzeba wybrać jedno z dwojga? Nie mówiąc już o tych głupawych typologiach, które mają na celu prostackie zaszufladkowanie ludzkich charakterów. Oraz - kotów i psów. A przecież to nie takie proste. Na przykład kot, z którym obecnie dzielę mieszkanie, ma wiele zwyczajów typowo przypisywanych psom. A nasz dawny rodzinny pies - małe, eleganckie, temperamentne stworzenie - dostałby chyba z dziewięćdziesiąt na sto punktów w psychoteście 'Jakim jesteś kotem'. Jeśli chodzi o opisywanie ludzi za pomocą stereotypu pies-lub-kot, jest to tak samo wyrafinowane jak cold reading oraz horoskopy: cokolwiek się powie, będzie to i tak w jakiś sposób pasować do danej osoby.

Stwierdziwszy co powyżej, muszę się przyznać, że osobiście mam bardzo silne preferencje: jestem wielką miłośniczką psów. W zasadzie lubię wszystkie zwierzęta i bardzo sobie cenię towarzystwo kotów, ale to do psów wyrywa się moje serce. Kiedy jestem w parku, zazwyczaj nie mogę oderwać wzroku od psów małych i dużych. Uwielbiam obserwować ich wyraziste pyski, piękne ruchy i niewyczerpany entuzjazm, z jakim gonią za rzuconą po raz sto pierwszy piłką. Więc kiedy jestem w parku i przyglądam się, powiedzmy, jak ktoś z wprawą żongluje lub, powiedzmy, dokumentuję za pomocą kamery czyjeś skoki z latawcem, moja uwaga jest raz po raz rozpraszana przez kudłate czworonogi. Ku uzasadnionej irytacji towarzyszących mi osób.

Stwierdziwszy co powyżej, muszę się przyznać, że zaprzyjaźniony ze mną kot potrafi sprawić, za pomocą takich jeno trików jak oparcie swojej małej puchatej główki o moje przedramię i przymilne mruczenie, że moje serce z miejsca się rozpływa.

Nie posiadam własnego zwierzaka, ale gdy tylko zaczynam rozważać adopcję jakiegoś zwierzęcia, mówiąc ściśle psa, emr prycha lekceważąco. "Nie interesują mnie ssaki", mówi. Cóż, ja WIEM, że to niezupełnie prawda, ale niech mu będzie - w imię retoryki. Albowiem twierdząc tak, mr e zaznacza swoją chęć posiadania w domu gada, mówiąc ściśle węża. Owszem, węże są piękne i imponujące, ale raczej nie można ich przytulić, prawda? Poza tym, o ile mi wiadomo, węże żywią się myszami, a ja nie zamierzam trzymać martwych myszy w moim zamrażalniku...

Ponieważ jak dotąd nie posiadam nawet własnego zamrażalnika, kontrowersyjny temat zwierząt domowych unosi się w sferze teoretycznych dywagacji i na razie pozostaje nierozstrzygnięty.

Pewnego razu jednak nie oparłam się sposobności sparafrazowania zgrabnego dictum emr o ssakach. Zdarzyło się to, gdy pewna osobnica zaczęła mnie wypytywać - bezczelnie moim zdaniem - czy planujemy może poczęcie dziecka. Z niewzruszoną miną i jadowitą słodyczą w głosie odpowiedziałam: 'Dzieci? O, nie, nie, nie. Nie interesują nas ssaki'.

Cóż, niezupełnie to prawda, ale - w imię retoryki - niech tak pozostanie.








Thursday 1 November 2012

How Bournemouth took me by surprise


I went to the English seaside resort of Bournemouth expecting to like it, because someone who knows me very well (I dare say - best), said I would. On the other hand, I was thinking, I'm not really into these semi-big towns (or maybe yet-to-be cities) that much. Residential, boring, with no heritage built upon past centuries' prosperity and turmoil, they lack that feel of both dignity and coolness which is characteristic of most old European cities...

Well, the very special person who waited for me in Bournemouth was right. I enjoyed it very much. Not only because I was spending my time there with someone who is THE company for any of my successful trips long or short, but also because the Bournemouth and Poole area has indeed much to offer. 
***
Jadąc do Bournemouth - nadmorskiego kurortu w południowej Anglii - spodziewałam się, że je polubię, bo ktoś kto zna mnie bardzo dobrze (śmię twierdzić, że najlepiej),tak mnie zapewniał. Z drugiej strony myślałam sobie, że nie bardzo lubię takie średnio duże miasta, które są z reguły nudne i pozbawione szlachetnej patyny czasu, charakterystycznej dla większości starych europejskich miejscowości.

A jednak bardzo ważna osoba, która czekała na mnie w Bournemouth, miała rację. Podobało mi się tam bardzo. I to nie tylko dlatego, że czas spędzałam w towarzystwie kogoś, z kim wszystkie moje wycieczki, dłuższe i krótsze, są udane. Także dlatego, że okolica Bournemouth i Poole ma rzeczywiście wiele do zaoferowania. 


So, apart from my deeply personal reasons, I loved Bournemouth this autumn because of:
***
Tak więc, abstrahując od tematów osobistych, Bournemouth tej jesieni przypadło mi do serca ze względu na:

1. its coastal beauty / piękne wybrzeże
Although it is not the Polish Baltic sea coast which to me will always remain the most beautiful, it is trully breathtaking with its sandy beaches and steep cliffs.
Chociaż nie jest to polskie morze, które dla mnie zawsze pozostanie najpiękniejsze, piaszczsyte plaże i strome klify są tutaj zachwycające.



2. the Lower, Middle and Upper Gardens of Bournemouth / Dolne,Środkowe i Górne Ogrody
Although they have no Botanics as such in Bournemouth, this long narrow park that stretches up for a few miles beginning at the section leading from the town pier serves a similar function. It's rich in various species of plants, it's peaceful, it's tastefully laid out. I spotted autumn in action there.
Nie mają w Bournemouth ogrodu botanicznego, ale ten wąski długi na kilka mil park, który rozciąga się prawie od samego wejścia na molo, pełni podobną funkcję. Ogrody są zaciszne, pięknie rozplanowane i mają dużą różnorodność gatunkową. Przyłapałam tu jesień na gorącym uczynku.



3. white cliffs / białe klify
What can I say? Crumbly. Milky. Dramatic.
Co tu dużo mówić. Mlecznobiała kruchość i dramatyzm pejzażu.



4. the mad squirrels of Bournemouth / szalone wiewiórki z Bournemouth
Never in my life have I seen squirrels from such a close distance! They were bold, cheeky and totally crazy.
Nigdy w życiu nie oglądałam wiewiórek z tak bliska. Te tutejsze są śmiałe, bezczelne i kompletnie świrnięte.



5. the Shelleys / związki z autorką 'Frankensteina'
History? Here we are: Mary Shelley, the author of Frankenstein (a masterpiece, precisely the first [1818] edition, mind you!), her notable mum and dad and a brilliant Romantic poet, her husband, are all buried here (well, as to Percy apparently it's his heart only...). For a literary geek like myself this was a real big deal.
Historia? Proszę bardzo. Jest tutaj pochowana pisarka Mary Shelley (jeśli 'Frankenstein', to tylko wersja w pierwszej edycji z 1818 roku!) oraz jej znakomici matkaojciec oraz mąż, wybitny poeta romantyczny (a ściślej - jego serce się tu znajduje). Dla takiego gika książkowego jak ja, to było coś.



6. beach huts / domki plażowe
How lovely they are! And they are everywhere. I've never seen such huts before, but I remember that this decadent Edna (a character I always wanted to slap) had one.
Całe ich mnóstwo. A jakie cudne! Nigdy wcześniej takich nie widziałam, ale pamiętam, że ta dekadencka Edna (bohaterka, któą zawsze miałam ochotę kopnąć w tyłek) taki miała.




7. palm trees / palmy
I know, I know. Microclimate, warm currents and so on. Still, they cheered me up every time I saw them.
Wiem, wiem: mikroklimat, ciepłe prądy itd. A jednak za każdym razem kiedy je widziałam, cieszyłam się jak dziecko.

I

If by any chance you happen to come here, these are also worth checking out:
- the Russell-Cotes museum if you want a not-at-all-boring gallery
- V Club if you want a great night out
- Charminster if you want a Middle Eastern cuisine experience
- Chaplin's if you want a cool bar
***
Jeśli przypadkiem będziecie kiedyś w Bournemouth, to warto sprawdzić:
- wcale-nie-nudne muzeum Russell-Cotes Museum
- dobra zabawa w klubie V Club
- pyszne bliskowschodnie jedzenie w dzielnicy Charminster
- fajny bar Chaplin's



Friday 26 October 2012

One day of solitude








I enjoy these extremely rare days of total solitude, don't you? I mean, days spent entirely in one's own company, from long mornings of gradual, unhurried waking up... when nobody takes space on the other side of the bed so you can wrap yourself tightly in a duvet like in a warm cocoon and stretch diagonally.... Mornings followed by quiet solitary afternoons and lazy evenings with endless cups of tea and movies of your choice.

These are the days when you wear an old baggy jumper and comfy shoes and order a quick espresso macchiato in your favourite café, instead of the usual latte which accompanies weekly chats with a friend. Those special days that bring with them a multiplicity of unconstrained options. There're no assignments to finish, no phone calls to make, no family to visit, no friends to consider. You're just being - here and now - and you don't need to speak.

Strolling the streets, you can choose to carefully observe passers-by who are so near, but as if behind a glass wall. Or otherwise - you can barely notice people and instead watch trees and buildings. Or just stare in the distance, while you walk and walk, to the beat of your own drum. Your thoughts flow smoothly and you barely notice them either; they are a mixture of reflections, recollections, constatations and imaginations, sewn together by fragments of songs and poems.

Isn't it truly relaxing when you are not expected of. Not obliged to. Not waited for. You recharge your empathy sensors, as there is no one towards whose emotions they need to be switched upon. And you don't have to talk... Just read a book in a park. Pop in to a cinema for an afternoon screening. Take some photos. Pamper your body. Eat microwaved veggie pakura from a plastic box. Drink some wine...

And enjoy, enjoy so much next day's return to your regular populated everyday life.

 ***

Lubicie te niezmiernie rzadkie dni zupełnej samotności? Ja bardzo. Mam na myśli dni, które spędza się całkowicie, li i jedynie we własnym towarzystwie. Począwszy od długich poranków, stopniowych, nieśpiesznych przebudzeń, kiedy nikt nie zajmuje miejsca na drugiej połowie materaca, więc można się umościć w pościeli jak w ciepłym kokonie i rozciągnąć w poprzek łóżka... Poranków płynnie przechodzących w ciche samotne popoludnia, aż po wieczory wypełnione kolejnymi filiżankami herbaty i filmami, na które akurat ma się ochotę.

To takie dni, kiedy ubiera się rozciągniętą bluzę i wygodne buty i w ulubionej kawiarni zamawia szybkie espresso macchiatto, zamiast - jak zazwyczaj do pogawędki z przyjaciółką - latte w wysokiej szklance. Te wyjątkowe dni, które niosą ze sobą masę niczym nie skrępowanych możliwości. Nie ma zadań do dokończenia, telefonów do wykonania, rodziny do odwiedzenia, przyjaciół do wzięcia pod uwagę. Po prostu się jest - tu i teraz - i w dodatku nie trzeba się odzywać.

Spacerując po ulicach można ostrożnie obserwować przechodniów, którzy są tuż obok, a jednak jakby za szybą. Lub odworotnie, można nie zwracać uwagi na ludzi, za to przyglądać się drzewom i kamienicom. Lub w ogóle zagapić się w przestrzeń, jak się tak idzie i idzie, zgodnie z własnym wewnętrznym rytmem. Na przepływ myśli też się nie zwraca specjalnej uwagi; po głowie plączą się refleksje, wspomnienia, spostrzeżenia i wyobrażenia, poprzetykane fragmentami piosenek i wierszy. 

Jaki to relaks dla ciała i umysłu, kiedy nikt się po nas niczego nie spodziewa, nikt na nas nie czeka, nic nas nie zobowiązuje. Można wreszcie porządnie naładować sensory empatii, bo mają wolne od wychwytywania emocji innych ludzi. No i nie trzeba rozmawiać... Można poczytać książkę w parku. Przejść się do kina na popołudniowy seans. Zrobić parę zdjęć. Zadbać o siebie. Zjeść odgrzaną w mikrofalówce indyjską pakorę z plastikowego pudełka. Napić się wina...

I cieszyć się, tak bardzo się cieszyć następnego dnia powrotem do zaludnionej jak zwykle codzienności.


Sunday 26 August 2012

A Polish poet, a Scottish singer and a Wild Rose

A cultivated rose from a traditional English wall garden

'I've met a Polish Scottish singer', announced mr e one evening. 'Aha', replied I with mild interest. 'She plays a harp', he continued. 'O-oh!', my interest grew appropriately. 'Yes. You'd like her stuff. And she sang one song, a poem by some Polish poet'. And so I was very curious what poet and what poem this was. But mr e couldn't remember. 'I'm sure I've seen his name before in one of your books', he said. 'If you say some names I may be able to remember who it was'. So I guessed and I got it right first time. Konstanty Ildefons Gałczyński, the greatest lyrical poet, a magician of words, the master of both a sentiment and a joke. At the top of this blog you can see a sample of his writing. The poem which inspired Magdalena Reising to compose her lovely piece Dzika Roza was written in 1943 in the Altengrabow prisoner-of-war camp where Gałczyński was kept for most of the duration of the war.

Wild Rose

Follow the fragrance of the Wild Rose
drunk with its lure as the roads unfold -
it'll lead you like the magic flute's song,
and you'll walk, and you'll walk for long
'til you see a gate and a threshold.

Endure the hardest trials for the Wild Rose
and breeze along deep blue dreams.
A little further. Past these crops
and those alders. Can you see? Watch -
there'll be: an evening, stars and tears.

The road sings a song about the Wild Rose
and laughs, marking out its track gold.
Wild Rose! You glow through the night.
Wild Rose! Can you hear my stride?
 It's the wind coming - with love untold.

***

- Spotkałem dzisiaj polsko-szkocką piosenkarkę - oznajmił mr e któregoś wieczoru.
- Tak? - odpowiedziałam, średnio zainteresowana.
- Tak. Grała na harfie - mr e kontynuował swoją relację.
- O! - moje zainteresowanie stosownie wzrosło.
- Podobałoby ci się. A jedna piosenka to był wiersz jakiegoś polskiego poety.
I wtedy już naprawdę się zaciekawiłam, co to był za wiersz i który poeta. Ale mr e nie pamiętał.
- Jestem pewien, że widziałem już to nazwisko w którejś z twoich książek. Wymień parę nazwisk, może sobie przypomnę.
Zaczęłam wymieniać i zgadłam za pierszym razem. Konstanty Ildefons Gałczyński, najwspanialszy poeta liryczny, czarodziej słów, mistrz zarówno sentymentu jak i żartu. Próbkę jego talentu można zobaczyć w nagłówku tego blogu. Wiersz, który zainspirował Magdalenę Reising do skomponownia utworu "Dzika Roza', został napisany w 1943 roku w obozie jeńców wojennych w Altengrabow, gdzie Gałczyński więziony był przez większą część wojny.

Dzika Róża

Za Dzikiej Róży zapachem idź
na zawsze upojony pośród dróg -
będzie cię wiódł jak czarodziejski flet
i będziesz szedł, i będziesz szedł,
Aż zobaczysz furtkę i próg.

Dla Dzikiej Róży najcięższe znieś
i dla niej nawiewaj modre sny.
Jeszcze trochę. Jeszcze parę zbóż.
I te olchy. Widzisz. I już -
będzie: wieczór, gwiazdy i łzy.

O Dzikiej Róży droga śpiewa pieśń
i śmieje się, złoty znacząc ślad.
Dzika Różo! Świecisz przez mrok.
Dzika Różo! Słyszysz mój krok?
Idę - twój zakochany wiatr.

Thursday 9 August 2012

It's all about the tower



Checking out the tower and the neighbouring objects...


looking up....


up through the hollow inside...


and looking down again...

down and across through the wire fence...



I flew to Pisa on a whim. I wasn't sure what to expect, except for a certain tower. The tower doesn't disappoint: it's sooo leaning!!! The first sight of the tower in the twilight made me giggle, because it looked amazingly surreal. I walked along the medieval Piazza del Duomo laughing to myself like some village idiot, passing tens of tourists who were behaving in a manner that appeared to be scarcely less un-intelligent than mine. They were all leaning one way, holding their arms in the air, now and then adjusting the angle of their hands, and grinning towards their companions. Companions armed with cameras, to be sure. A bizarre view indeed, especially when you ignore for a moment its context, that is the crooked background of the tower. But hey, the joy of optical illusion! Thanks to the art of photography everyone can support the tower! As for me, I did my touristy bit conscientiously: I photographed the tower from every angle, I climbed it, I even got a chance to comfort it with my own frail arms, courtesy of my hostel roommates. Well, I did appreciate other things too - the mosaics were astonishing and I took special fancy to the huge romanesque dome of the baptistry. But Pisa is smaaal. I walked its length and width. Nice walks these were, but let's get this straight: Pisa is a one day destination. You wouldn't like to get stuck in here for too long. You see the cathedral district, you do the river walk and that's more or less it. Even the botanical garden where I hoped to get some rescue from the touristy vias and piazzas was shut. After all, it's all about the tower here.



****



Poleciałam do Pizy ot, tak sobie. Nie byłam pewna, czego się spodziewać, z wyjątkiem wiadomej wieży. Wieża nie rozczarowuje: jest krzyyywa. Kiedy po raz pierwszy ją ujrzałam, roześmiałam się do siebie, bo widok był doprawdy nierealny. Szłam nieśpiesznie wzdłuż Piazza del Duomo i chichotałam niczym wiejski głupek, mijając przy tym dziesiątki turystów, których poczynania sprawiały, że wyglądali oni mniej więcej tak samo (mało)inteligentnie jak ja. Wszyscy jak jeden mąż wyginali się w tę samą stronę, unosili ręce - tu i ówdzie zmieniając kąt nachylenia dłoni - i wysyłali szerokie uśmiechy w kierunku swoich towarzyszy. Towarzyszy uzborojonych w aparaty fotograficzne, oczywiście. Był to widok w rzeczy samej dziwaczny, zwłaszcza jeśli się na chwilę zapomniało o kontekście takiej scenki, to jest o wykrzywionej wieży w tle. O, radości złudzeń optycznych! Dzięki sztuce fotografii każdy może podtrzymać wieżę! Jeśli o mnie chodzi, sumiennie odrobiłam zadania turystki: sfotografowałam wieżę ze wszystkich stron, wdrapałam się (hehe) na nią a także, dzięki uprzejmości kolegów z hostelu, miałam szansę wesprzeć ją swymi wątłymi ramiony. Gwoli ścisłości, inne rzeczy także były warte uwagi - szczególnie spodobała mi się romańska kopuła baptysterium. Ale Piza jest malutka. Przeszłam ją wzdluż i wszeż i choć miłe to były wędrówki, postawię sprawę jasno: Piza to jednodniowa destynacja. Nie chciałoby się tu utknąć na zbyt długo. Jeśli się zwiedziło plac katedralny i przespacerowało wzdłuż rzeki, zobaczyło się mniej więcej wszystko. Nawet ogród botaniczny, w którym miałam nadzieję odpocząć po trudach zwiedzania, zamknięty był na cztery spusty. W końcu i tak chodzi tu głównie o wieżę.

Friday 27 July 2012

"Storks are awesome...







...'cos they proudly and with dignity march among swamps", as someone wise once said ;-)

Three things I really miss in Scotland in the summer:
- fruit and veg markets with local and seasonal produce, where stools are bending under the weight of aromatic fruit and cages are full of freshly picked earthly smelling veg... posh Scottish farmers' markets don't make an equal substitute to these lively, commonday places!
- wearing light flowing dresses and not getting goose bumps
- the sight of storks strolling on the meadows, hunting for frogs and mice and every single time looking absolutely delightful

Three things I really miss when I'm away from Scotland (anytime):
- a cup of tea exactly the way I like
- ahem... toilets in public places, because they are clean and usually contain more than one or two cubicles, which makes the whole experience of using them somehow impersonal and therefore more comfortable...
- honey-scented hills of yellow gorse in the spring

emr (or mr e, if you like), as a real Briton, would surely mention among things he misses when he's away: British pubs, toast and, I don't know, maybe marmite?

***

"Bociany są wspaniałe... bo dumnie i godnie kroczą przez mokradła", jak ktoś mądry kiedyś powiedział ;-)

Trzy rzeczy, których naprawdę brakuje mi w Szkocji (latem):
- targi/bazary/rynki z lokalnymi i sezonowymi produktami, gdzie stragany uginają się pod ciężarem aromatycznych owoców, a skrzynie pełne są świeżo zebranych, pachnących ziemią warzyw... ekskluzywne  szkockie farmers' markets nie mogą się równać z tymi pulsującymi życiem, powszednimi miejscami
- noszenie lekkich, powiewnych sukienek i nie dostawanie przy tym gęsiej skórki
- widok bocianów przechadzających sie po łąkach, polujących na żaby i myszy i wyglądających za każdym razem absolutnie zachwycająco

Trzy rzeczy, ktorych mi brakuje, gdy opuszczam Szkocję (o każdej porze roku):
- herbata przyrządzana dokładnie tak, jak lubię
- ekhm... toalety w miejscach publicznych, bo są czyste i zazwyczaj wystarczająco duże, by uczynić korzystanie z nich doświadczeniem bezosobowym i tym samym bardziej komfortowym...
- wiosną miodowo pachnące wzgórza pokryte żółtym janowcem

emr (lub mr e, jak kto woli), jako prawdziwy Brytyjczyk, pewnie wymieniłby pośród rzeczy, których mu brakuje, gdy wyjeżdża: brytyjskie puby, tosty oraz - no, nie wiem - moze marmite?
 



Thursday 26 July 2012

Butterfly, flutter-by!







In western European languages (which are mainly of Germanic and Roman origin) words for common objects often share the same root, such as in cat, Katze, chato, gatto, gato, and butter, Butter, burro, beurre. This is not the case with butterfly, for which each language has its own unique name. A nice poetic theory why this is so is such :

The concept/image of butterfly is a uniqely powerful one in the group minds of the world's cultures... Butterflies are such perfect symbols of transformation that almost no culture is content to accept another's poetry for this mythic creature. Each language finds its own verbal beauty to celebrate the stunning salience of butterfly's being.
Haj Ross

To me the most pretty names for butterfly are those which make use of sound symbolism, where reduplication of sounds or indeed a whole syllable produces an aural impression of, in the case of butterfly, fluttering delicate wings.

Compare plain: vilnder (Dutch), motyl (Polish), somerfugl (Danish)

with fluttering: farfalla (Italian), borboleta (Portugease), papillon (French), babochka (Russian), parpar (Hebrew), fefe-fefe (Papuan).

Of course, the way one receives the sound of a certain word is to an extent personal, but... hear the difference? And in which group would you place English butterfly? To my liking it is, together with German Schmetterling, somewhere in between these two groups.


Source: Steven Pinker The Stuff of Thought: Language as a Window into Human Nature, ch. 6.

***

W językach Europy zachodniej (które w większości należą do grup germańskiej i romańskiej) słowa określające rzeczy powszednie mają zazwyczaj ten sam rdzeń, np: cat, Katze, chato, gatto, gato, oraz butter, Butter, burro, beurre. Nie dzieje się tak ze słowem motyl, dla którego każdy język posiada swoją odrębną nazwę. Przyjemną i poetyczną teorię wyjaśniającą, dlaczego tak jest, przedstawia lingwista Haj Ross:

"Koncept (wyobrażenie) motyla w grupowej świadomości kultur całego świata jest wyjątkowo silny (...) Motyle stanowią tak doskonały symbol przemiany, że żadna kultura nie zadowala się przejęciem obcej poetyki dla opisania tej mitycznej istoty. Każdy język znajduje swoje własne werbalne piękno, by wysławiać cudowny spektakl motylego istnienia."  

Według mnie, najładniejsze nazwy dla motyla można znaleźć w językach wykorzystujących onomatopeję, gdzie powtórzenie dźwięku lub nawet całej sylaby daje słuchowe wrażenie - w przypadku słowa motyl - trzepoczących delikatnie skrzydeł.  

Porównajmy zwykłe: vilnder (niderlandzki), motyl (polski), somerfugl (dunski)

z trzepoczącymi: farfalla (włoski), borboleta (portugalski), papillon (francuski), baboczka (rosyjski), parpar (hebrajski), fefe-fefe (papuaski).

Oczywiście to, w jaki sposob odbieramy dane słowo, jest do pewnego stopnia sprawą indywidualną, ale... słychać różnicę? A w jakiej grupie ustawilibyście angielskie butterfly? Wedle moich upodobań plasuje się ono, razem z niemieckim Schmetterling, gdzieś pomiędzy tymi dwiema grupami.

Źródło: Steven Pinker The Stuff of Thought: Language as a Window into Human Nature, ch. 6.


 




Thursday 12 July 2012

Away. Day 3: Curvy sands or sandy curves?





These are the breathtaking moving sand dunes at Slowinski National Park. Unfortunately, it was too wet today for the dunes to give any impression of movement, yet you could still
see
the wind infusion
in the sand...

***

Zapierające dech w piersiach ruchome wydmy w Słowinskim Parku Narodowym. Niestety, dzień był zbyt mokry, by zaobserwować ich "ruchomość", ale wciąż było widać
the wind infusion
in the sand...

Tuesday 10 July 2012

Away. Day 2: A girl with a kite



A wee girl struggling with a wee kite. Will you please fly to the sky?

 ***

Mała dziewczynka zmaga się z małym latawcem. Leć do nieba, latawcu!

Away. Day 1: A token sunset




Seaside sunsets... So pretty, they cry for a photo. Here I yield to temptation and I'm left with yet another generic snap or two, and a few pleasant impressions to be invoked in months to come.

***

Zachody słońca nad morzem... Takie ładne, że aż proszą o zdjęcie. Więc ulegam pokusie i mam kolejną typową fotkę, która może przywoła któregoś dnia parę miłych wrażeń.

Sunday 8 July 2012

Thrie dreich pidgins...

Whaur's the sun, Jimmy?

Oh lookie here, three pigeons waiting for better weather. How enduring!

***

O, pacz sie, trzy gołębie czekają na lepszą pogodę. Jakie wytrwałe!